Za pierwszym razem pojechaliśmy do Piekar wczesnym latem 2014 roku, w ramach wycieczki zorganizowanej (przeze mnie). Plan podróży obejmował: pokonanie rowerami trasy wzdłuż Wisły, piknik na skałkach naprzeciwko klasztoru w Tyńcu (z widokiem na Bielany), krótki wykład na temat owych skał oraz pierwszych odnotowanych śladów człowieka w tej okolicy (nudy spod znaku geololo), a na koniec eksploratorską przygodę i – dla odmiany – poszukiwanie ostatnich znaków ludzkiej aktywności na terenie opuszczonego pałacyku (to było ciekawe). Plan został zrealizowany w 100%, a nawet więcej – w nadwyżce była niedogodność powrotu z jednym zepsutym rowerem oraz opowieść autochtonki o krwiożerczych dobermanach, które, z tego co słyszała, pilnowały wejścia na teren posesji (nieprawda). Wtedy można było wleźć do środka willi (co zostało udokumentowane na poniższym filmie) i z bliska przyjrzeć się rozkładowi schodów, sufitów i podłóg, ale też temu co się ostało, choćby, wciąż eleganckim, piecom kaflowym (dziadek-zdun na pewno by docenił).
Prawie siedem lat później kolejne odwiedziny ograniczyły się do obchodu budynku – wejścia i okna na parterze są zabezpieczone, a do środka można zajrzeć przez dwie dziury wydłubane w płycie pilśniowej. (S)trupy łuszczącej się farby i wilgotny zapach głębokiej piwnicy, kontrastujący z ciepłym, prawie wiosennym dniem.
Historia tego budynku jest odbiciem historii ostatnich stu lat – bogaci prywatni właściciele (jedni, drudzy), chwilowi lokatorzy nazi-Niemcy, upaństwowienie (szkoła, szpital), wreszcie szwindel (?) przy sprzedaży w szalonych latach 90-tych, dzięki któremu status pałacu nadal pozostaje malowniczo i postmodernistycznie nieokreślony.



