Bilet kolejowy do Bratysławy, z oddalonej o trzydzieści kilometrów miejscowości, kosztował 1,30 euro od osoby – to mniej niż godzinny bilet w komunikacji miejskiej w Krakowie, gdzie, tkwiąc w korku, przejedziesz kilometrów trzy. Pociąg dojeżdżał do dworca Nove Mesto, dzięki czemu poznawanie słowackiej stolicy można było zacząć od zaplecza.
Sunęliśmy więc ulicami w zwykłych, nieturystycznych dzielnicach, które są sobie sobą i nie próbują się nikomu na siłę przypodobać, podglądając jak ludzie żyją i jak im się wiedzie (wygląda, że chyba całkiem nieźle). W piwiarni siedzieli panowie – po swobodzie w zachowaniu, od razu widać, że stali bywalcy, na korcie tenisowym być może grasowała przyszła gwiazda tego (tyleż dochodowego, co nudnego) sportu, a na jednym osiedlu widziałam rzeźbę pocisku balistycznego umieszczoną w fontannie (true story).
***
Niektórzy* twierdzą, że sercem wiekowego miasta jest jego stary rynek, zabytkowe kamienice, zamek. Dyskutowałabym.
Tak teraz jak i dawniej serce miasta bije tam, gdzie jego mieszkańcy chodzą najczęściej i bez czego obejść by się nie potrafili. I nie, nie są to ani ratusz ani zabytkowe apartamenty w ścisłym centrum, ale targowiska. Możliwość ich odwiedzania, to jedna z największych przyjemności podróżowania, a to, na które trafiłam w Bratysławie, było fascynującym melanżem przylegających do siebie alternatywnych światów, na który składały się:
– stoiska, gdzie, jak w latach dziewięćdziesiątych i na początku wieku, powiewały na wieszakach fartuchy z materiałów tak sztucznych, że przetrwają kolejne trzy tysiące lat, a na stołach leżał szeroki wyborów ogromnych gaci,
– tchnące egzotyką biznesy przedstawicieli/lek mniejszości wietnamskiej,
– hipsterski pivovarek, z adekwatnymi cenami,
– knajpa, w której, dla odmiany, przesiadywali mniej modni klienci,
– budki z jedzeniem (ach, co to był za czosnkowy langosz – tłusty i słony, czyli najlepszy),
– budki z produktami spożywczymi do samodzielnego gotowania,
– stragany z warzywami i owocami.
Pozornie nieprzystające, a jednak tworzące spójną, patchworkową całość. Połączone buzującą energią sprzedawców i ludzi chodzących na targ, ich codziennych sprawunków, uprzejmości i krótkich żartów wymienianych przy okazji, większych i drobnych zakupów, które w kuchniach pobliskich mieszkań i domów przejdą niemalże alchemiczną przemianę w posiłek.
*głównie przewodniki
***
Ponad pięć milionów obywateli Słowacji nie obnosi się aż tak bardzo ze swoim istnieniem, nawet w stolicy, i dopiero w okolicy starówki nieco zgęstniało od ludzi, sklepów z pamiątkami i knajp. Te ostatnie w stylu wysoko (cenowo) – europejskim (w odróżnieniu od stylu nisko-europejskiego dominującego w miejscach, które mają raczej wywalone na to, co ktoś (a zwłaszcza przyjezdny) może sobie o nich pomyśleć), ci pierwsi częściowo zdradzili się jako turyści i to głównie z Polski. Nadal jednak Stare Miasto emanowało spokojem, przestrzenią i nieśpiesznym rytmem, jakiego nie uświadczysz na przykład w zatłoczonej Pradze (sorry za oczywistość skojarzenia). Bratysława, w odróżnieniu od niej, okazała się mocno niedoceniana. I, jak dla mnie, może taka pozostać.