winter song

Spacer drogą obok cmentarza.

Chodziłam tędy nieraz. Kiedyś nieopodal znalazłam małego kota. Teraz ma siedemnaście lat i trzyma się całkiem nieźle. Wypatrzenie dziesięciu różnic między tym a tamtym obrazkiem nie zajęłoby zbyt wiele czasu. Dziś idziemy pod górę i z powrotem, na oblodzonej nawierzchni testuję nowe buty. Podeszwy zdają egzamin.

Innego dnia krótka wizyta nad rzeką, w drodze powrotnej od fryzjerki. Migają mi przed oczami resztki obrazów z lata i jesieni, tutaj też często przychodzimy. Rozmawiamy, a Zo wrzuca kamyki do wody. Teraz to cichy czas, ciche miejsce. Wybrzmiewają tylko ślady kopyt prowadzące do samego brzegu.

No i w słuchawkach Find the river.

not stick season yet

Są takie dni, kiedy człowiek mówi do siebie (i innych): dziś jest pogoda idealna na górki, a potem spędza cały czas w domu albo, co gorsza, w pracy. Są jednak też takie momenty, kiedy myślisz: dobrze byłoby pójść w góry i chwilę później już jesteś na szlaku. A szlak biegnie śladami wilka.

Podążamy nimi przez parę złoto-jesiennych godzin aż do ukrytej w środku lasu stacji kolejowej. Myślę o koleżance z klasy, która stąd pochodziła. Od skończenia szkoły nie miałyśmy żadnego kontaktu, choć przez cztery lata widywałyśmy się niemal codziennie. Słyszałam tylko plotki. Wcześniej rozmawiam długo z przyjaciółką z Warszawy. Kończę, gdy ścieżka zaczyna się wspinać i czuję, że muszę mniej gadać, a więcej oddychać. Dawno temu dzieliłyśmy pokój przez parę miesięcy, widujemy się skandalicznie rzadko, a dalej zdarza nam się czytać sobie w głowach i sercach. Zasady rządzące relacjami międzyludzkimi są nieodgadnione. A może po prostu ich nie ma.

Od dwóch lat wracam tu często. Od niedawna także do czasów, kiedy ten adres widniał w rubryce: stałe zameldowanie. Dużo do myślenia i pisania. Nowe spojrzenia, inna perspektywa, choć często towarzyszą im stare wrażenia, płynące gdzieś z okolic splotu słonecznego. Pamięć ciała nie daje za wygraną i uparcie twierdzi, że wie najlepiej. Może tak, chociaż coraz częściej myślę, że zdarza(ło) jej się mocno oszukiwać.

Nadal mam tu ludzi, którzy są moim łącznikiem z momentem, gdy miałam sześć lat i nawet na chwilę nie przestaję być za nich wdzięczna.

… bo żyją we mnie dwa wilki i na ślad jednego właśnie natrafiłam.

voice of summer

Lato, latko,

czas wycieczek rowerowych, na które jeździmy ścieżkami wzdłuż rzeki, urodzin i imienin celebrowanych na powietrzu, spotkań z osobami z przeszłości, które akurat zjeżdżają na wakacje w rodzinne strony, i braku spotkań z innymi, bo akurat gdzieś jadą. Pewnie nad morza. Siedzenia w ogrodzie i podlewania pomidorów. Groźnie brzmiących burz, porannego zbierania kwiatów dziewanny, sukienek i swobodnych stóp, brodzenia w rzece i drożdżowego z owocami, bo takie jest najlepsze. Zimą to tylko pączki. Kota wieczorami wylegującego się na rozgrzanym tarasie, bo w ciągu dnia za gorąco.

Lato, latko, znów się udałoś.

Do zobaczenia za rok.

morning has broken

Na krótki wypad w Pieniny złożyła się chaotyczna mieszanina zachwytów i przypałów, przy czym poranna wycieczka na Trzy Korony zdecydowanie należała do tej pierwszej kategorii.

Cichy las, mglistość, łąki powleczone pajęczynami, a pajęczyny okroplone rosą. Na szlaku prawie nikogo, a potem ocean chmur i wyspy gór. I spotkana owca, która urwała się ze stada i od miesiąca, pod szczytem, zapodaje livin’ la vida loca, za nic mając pasterskie konwenanse.

Gdybym tylko częściej wstawała wcześniej… Bogata nadal bym nie była, ale na pewno miałabym więcej takich obrazo-wspomnień w głowie i sercu i pamiętniczku.

#2 z powROtem

pierwsze, wizualne z powROtem E AICI

1. wioska

Chyba pierwszy raz w życiu jadę wakacyjnie w to samo miejsce co poprzedniego lata. Chișcău, România. Siedmiuset mieszkańców (według danych sprzed ponad dziesięciu lat). Średnia wieku to jakieś czterdzieści, odnoszę wrażenie, że mieszkają tu głównie staruszki/owie i dzieci w wieku podstawówkowym. Z myślą o tych ostatnich powstaje nowa inwestycja w wiosce – plac zabaw – już prawie na ukończeniu. Zachodzimy tam kiedyś – pachną rozgrzany upałem plastik i gumowe podłoże, zjeżdżalnie i huśtawki parzą skórę. Użytkownikom to nie przeszkadza.

Bubi jest zachwycona. Zresztą nie tylko placem zabaw. W okolice Padiș przyciągają nas niedokończone sprawy. Szlaki górskie i okołogórskie, którymi nie zdążyliśmy pospacerować w zeszłym roku. Przemierzamy je teraz i Zo może obejrzeć na żywo zwierzaki, które zna z książek, a których nie widuje w mieście ani tym bardziej u dziadków na wsi. Stada owiec, krów, pasące się na rumuńskich halach, konie z domieszką osła, psy pasterskie o gabarytach dorastających niedźwiedzi. Wszystko to na wyciągnięcie ręki.

2. w lesie

Na szlaku Lumea Pierduta (Zaginiony Świat) panuje cisza. Przez chwilę odgłosy większej grupy ludzi dochodzą z oddali, a potem milkną. Podobno zapuszczający się tu po raz pierwszy wędrowcy mieli wrażenie pogrążania się w pradawnej, nieskażonej obecnością człowieka przestrzeni. Oglądam potem zdjęcia: grzyby emanują poświatą, pokryte mchem kamienie również błyszczą. Korzenie przewróconego drzewa rozciągają się na jakieś dwa, trzy metry.

W górach śladów cywilizacji jest więcej – głównie pasterskiej. Hale równiutko przystrzyżone przez naturalne kosiarki, psy pilnujące omijamy łukiem na tyle szerokim, że zupełnie nas ignorują. Podobnie jak zazwyczaj – na szlaku nie spotykamy prawie nikogo, więc powraca ta sama dyskusja: czy Rumuni nie chodzą po górach czy też mają ich na tyle dużo, że ruch się rozkłada i jest mniej tłoczno niż w Polsce?

3. miasto

W Devie wyciągam aparat tylko po to, by sfotografować komunistyczne bloki z ich, gdzieniegdzie, falbaniastymi balkonami (pozostałe są prostokątne). Główna arteria miasta jest rozkopana, trochę bez sensu i z mgliście określonym celem brniemy nią z wózkiem. Przez piaski, zerwane płyty chodnikowe, omijając sprzęt budowlany. Trud zostaje częściowo wynagrodzony, bo na końcu tej betonowej tęczy czeka lumpeks, a w nim spodnie w kolorze limonkowo-kanarkowym, przecenione z 29 lei na 9. A potem nie mam siły iść dalej i wracamy tak samo męczącą drogą. Tylko gorzej, bo już jestem głodna ( a głodna = zła).

Wcześniej wspinamy się na wzgórze zwieńczone twierdzą i chociaż jej część jest zamknięta w związku z remontem, spektakularny widok na okolice stanowi rekompensatę. Muzeum cywilizacji dackiej i rzymskiej kusi perspektywą pogrzebania w interesującej mnie historii, ale cierpi też na syndrom małych muzeów w dużych budynkach, które rozpaczliwie próbują wypełnić przestrzeń jakimiś eksponatami. I pewnie dlatego w pierwszej sali zamiast dackiego wilka spoglądają na mnie smutno wypchane zwierzęta. Potem jest już nieco lepiej i oglądam starożytności. Przy okazji myślę o tych wszystkich artefaktach nielegalnie wywiezionych z Rumunii w ramach wielkiej archeo-grabieży na początku lat dziewięćdziesiątych.

4. kraj

Przyjeżdżam tu – częściej lub rzadziej, na krócej lub dłużej – od szesnastu lat.

Tyle samo kończy w tym roku mój nastraszy kot. I znajomość z nim i znajomość z Rumunią zaczęła się latem 2007 roku i są to jedne z najlepszych stałych w moim życiu. Za każdym razem, gdy tu jestem, coś mnie zachwyca, coś odkrywam, jakieś miejsce dopisuję do listy jeszcze tu przyjadę, a te, które znam z poprzednich wizyt, witam z miłym biciem serca. Oczywiście zdarza mi się przewracać oczami na widok niedociągnięć i fuckup’ów, co jednak nie zmienia faktu, że ze wszystkich obcokrajowych miejsc, tu jestem najbardziej u siebie i powrotów tutaj – póki co – nie mam nigdy dość.

*

Zdjęcie „od zaplecza”, zrobione chyba w Sibiu, bladym świtem, w lipcu 2007. Stara architektura, zabytkowy kościół, letni teatr, piwo Ursus (na bilbordzie), dookoła niezły bajzel. Rumunia w pigułce.