hanoi – deszcz w obcym mieście

058-croprrrrrrrrrr_640x418

plastikowe krzesełka –

w rozmiarze dziecięcym, w Hanoi, siedzą na nich wszyscy i wszędzie.

biuro good morning cat ba było zamknięte, ale przeczucie podpowiadało, że to bardzo chwilowo zawieszona działalność i za godzinę spokojnie można wrócić po bilety. kawałek dalej, na rogu ulicy, znajdowała się mikro-restauracja, w środku miejsca tyle, by zmieściły się gary i właścicielka, na zewnątrz niskie stoliki i krzesła, przy których siedzieli panowie w wieku różnym – z ożywieniem dyskutowali, jedli, a kiedy przyszła im ochotę na coś spoza karty, chwila moment i na skuterze podjechała pani,  wyciągnęła deskę do krojenia, z garnko- termosu jedzenie (niestety nie tofu, niestety trup),  i przyrządziła posiłek – panowie zapłacili, pani odjechała, rozmowa toczyła się dalej. usiedliśmy i nie trzeba było nic mówić, od razu dostaliśmy dwie szklanki, miseczkę z nerkowcami i rachunek.

skutery krążą tam i z powrotem, przyglądam się kolorom peleryn i sposobom na ochronę przed wodą (patent na pasażera- otulić go tak szczelnie, by wystawały tylko stopy), kapiący deszcz rozpuszcza sól, którą posypane są orzeszki, wpada do szklanek – dzięki temu piwo jest jeszcze bardziej rozwodnione, atrament na karteczce z kwotą rachunku również się rozmazuje. palce mam słone i niebieskie.

kolokazja jadalna

pod osłoną nocy oporankowa miejscówka z kawą zmienia się w jadłodajnię, pada deszcz i jest dość chłodno, na stole ląduje hot-pot, a w nim dużo wszelakiego dobra (okra, grzybki, ananas, taro, makaron) oraz niezastąpiony glutaminian sodu dyskretnym, acz zdecydowanym, ruchem wsypany do garnka. większość słabych opowieści o Wietnamie, jakie czytałam przed wyjazdem, nie zyskała potwierdzenia w (moim) spotkaniu z tutejszą rzeczywistością (cwaniactwo, awantury, salony masażu będące krypto-burdelami, drobne kradzieże), ale ta jedna – o miłości do wzmacniaczy smaku- zdaje się być prawdziwa.

w drodze do wuja

deszcz lał nieustannie jak odnotowuje mój zeszyt podróżny (drugiego listopada 2019 roku), a mauzoleum okazało się być tego dnia nieczynne. mury otaczające budynki rządowo – wojskowej dzielnicy spod warstwy wilgoci wyzierały kolorem ochry i coś trzeba było zrobić z czasem i przestrzenią, w które zawędrowaliśmy. padło na czeską restaurację – w azjatyckiej stolicy robiła wystarczająco ekscentryczne wrażenie, by zajrzeć do środka, choć daj mi minutę, trzy, a znajdę ci pięć łączników między Pragą a Hanoi (i to bez posiłkowania się komunizmem). w pewnym momencie, w centrum zainteresowania znalazł się (albo sam postawił) znacznie już pijany generał. wynurzył się z mroczniejszego i ustronniejszego pomieszczenia, które zapewne miało nieoficjalny status tego dla vipów. odeskortowanie go tam, gdzie był potrzebny (lub też była to próba pacyfikacji i powstrzymania przed pójściem tam, gdzie być nie powinien – kto wie, jak bardzo tajne dokumenty zawierała czarna aktówka, z którą się nie rozstawał) powierzono parze żołnierskiej; już od jakiegoś czasu kręcili się w pobliżu niespokojnie – w końcu, z widocznym brakiem wiary w powodzenie misji, ruszyli w jego kierunku i zaczęli prowadzić ku drzwiom wyjściowym; on chwiejnym krokiem,  co chwilę poklepując protekcjonalnie żołnierkę, zdawał się być posłuszny, ale ostatecznie uznał, że nie musi słuchać jakiś gówniarzy niższych rangą,  zawrócił i ku ich rozpaczy zniknął w czeluściach vipowskiej sali – teraz już na dobre. podążyć za nim nikt nie miał odwagi, nawet sympatycznie uśmiechająca się kelnerka, która z braku innych zadań,  akurat zamiatała podłogę, popadła w bezruch, kiedy ją mijał.

deszcz nadal lał nieustannie.

Dodaj komentarz