hoi an – werbalnie, normalnie (do trzech historyjek sztuka)

half of me is ocean

half of me is sky

tom petty & the heartbreakers

1214JPG-crop (Copy)

I.

Do pełni brakowało jeszcze trochę księżyca, ale Wietnamczycy już świętowali. Panowała zaduszkowa atmosfera – ciemność upstrzona pomarańczowymi kropkami świeczek i bukietów kadzidełek, tlących się w przydomowych ołtarzach, przemykające w mroku postacie, trochę ludzie, a trochę duchy.

Do turystycznego centrum miasta dojechaliśmy stopem, który zresztą sam nas złapał: uderzenie tajfunu, zabarwiło pogodowe mapy na fuksjowo-różowo, poza tym, okolice Hoi An to bardzo mokra część kraju, więc boczna droga (chodźmy opłotkami, będzie ciekawiej), okazała się zalana – po kolana, kostki, aż po dach. Stojąc na brzegu, rozważaliśmy opcje alternatywne (przepłynąć, zanurzyć się, zawrócić), ale żadna nie była przekonywująca. W międzyczasie ominął nas skuterowy jeździec, którego pojazd zdawał się być amfibią, a po chwili, powodowany typowo północnowietnamską życzliwością, zawrócił, wskakujcie powiedział i zawiózł pod sam most.  Byliśmy uratowani.

1213JPG-crop (Copy)1110JPG-crop (Copy)1092JPG-crop (Copy)1216 (Copy)1211 (Copy)1146 (Copy)1144 (Copy)1138 (Copy)1083 (Copy)

II.

Okazało się, że przejście promowe zdarza się raz dziennie i już odpłynęło – z czego wynikła konieczność dziesięciokilometrowej przejażdżki rowerowej w topiącym się asfalcie, by odnaleźć most. Nie zostało to dobrze przyjęte, niemniej jednak, w końcu, po drugiej stronie, ukazały się wioski, a w nich więcej zwykłego życia – bez papierowych lampionów za kilka (tysięcy) dongów i menu w języku angielskim – dzięki czemu miałam okazję, błysnąć kartonikiem z napisem bez mięsa i sosu rybnego, proszę. Pomimo ograniczonego zaufania do translatora, efekt został osiągnięty i na obiad dostałam kostkę smażonego tofu. W jadłodajni panował duży ruch, a rządziło towarzystwo lokalnych biznesmeno-policjanto-bossów, jedliśmy, patrząc na rzekę, w której rosły połacie szpinaku wodnego. Wcześniej, w przydrożnym sklepie (właściwie składającym się tylko z wieszaka, na którym wisiały ubrania), spełniłam swoje marzenie o „wietnamskiej” piżamie, chociaż nadal nie wiem, czy te wszystkie, widywane na ulicach kobiety, wybiegły tylko do sklepu na rogu, bo zapomniały o bagietce na śniadanie, czy ten strój to jednak nie piżama. Sądząc po minach właścicielki stoiska i dwóch innych klientek (odpowiednio: uśmiech, lekkie zdziwienie, wtf)  białaski raczej nie robią tu zakupów zbyt często.

1181 (Copy)1202 (Copy)1189JPG-crop (Copy)1196 (Copy)1204 (Copy)

III.

Wiało tak mocno, że woda cofała się z pól i zalewała jezdnię oraz ochlapywała i tak już wysoko podwinięte nogawki. Wiało jednak w plecy, rowery uniesione wiatrem przetoczyły się gładko i oczom (po raz kolejny) ukazało się Morze Południowochińskie – prawie pełnia, huraganowe porywy, spiętrzone fale – woda mieszała się z powietrzem, wytwarzając fizycznie odczuwalny i przyjemnie przytłaczający nowy byt – masę zachwytu. 

1166 (Copy)

rsz_1170jpg (Copy)
Brzuchy śmietnikowych pingwino-delfinów dziś już nie będą napełnione, bo plaża opustoszała i nie ma kto karmić plastikiem. Może będą głodne, ale przynajmniej żadni nieproszeni ludzie nie wejdą mi w kadr.

1173 (Copy)

hanoi – deszcz w obcym mieście

058-croprrrrrrrrrr_640x418

plastikowe krzesełka –

w rozmiarze dziecięcym, w Hanoi, siedzą na nich wszyscy i wszędzie.

biuro good morning cat ba było zamknięte, ale przeczucie podpowiadało, że to bardzo chwilowo zawieszona działalność i za godzinę spokojnie można wrócić po bilety. kawałek dalej, na rogu ulicy, znajdowała się mikro-restauracja, w środku miejsca tyle, by zmieściły się gary i właścicielka, na zewnątrz niskie stoliki i krzesła, przy których siedzieli panowie w wieku różnym – z ożywieniem dyskutowali, jedli, a kiedy przyszła im ochotę na coś spoza karty, chwila moment i na skuterze podjechała pani,  wyciągnęła deskę do krojenia, z garnko- termosu jedzenie (niestety nie tofu, niestety trup),  i przyrządziła posiłek – panowie zapłacili, pani odjechała, rozmowa toczyła się dalej. usiedliśmy i nie trzeba było nic mówić, od razu dostaliśmy dwie szklanki, miseczkę z nerkowcami i rachunek.

skutery krążą tam i z powrotem, przyglądam się kolorom peleryn i sposobom na ochronę przed wodą (patent na pasażera- otulić go tak szczelnie, by wystawały tylko stopy), kapiący deszcz rozpuszcza sól, którą posypane są orzeszki, wpada do szklanek – dzięki temu piwo jest jeszcze bardziej rozwodnione, atrament na karteczce z kwotą rachunku również się rozmazuje. palce mam słone i niebieskie.

kolokazja jadalna

pod osłoną nocy oporankowa miejscówka z kawą zmienia się w jadłodajnię, pada deszcz i jest dość chłodno, na stole ląduje hot-pot, a w nim dużo wszelakiego dobra (okra, grzybki, ananas, taro, makaron) oraz niezastąpiony glutaminian sodu dyskretnym, acz zdecydowanym, ruchem wsypany do garnka. większość słabych opowieści o Wietnamie, jakie czytałam przed wyjazdem, nie zyskała potwierdzenia w (moim) spotkaniu z tutejszą rzeczywistością (cwaniactwo, awantury, salony masażu będące krypto-burdelami, drobne kradzieże), ale ta jedna – o miłości do wzmacniaczy smaku- zdaje się być prawdziwa.

w drodze do wuja

deszcz lał nieustannie jak odnotowuje mój zeszyt podróżny (drugiego listopada 2019 roku), a mauzoleum okazało się być tego dnia nieczynne. mury otaczające budynki rządowo – wojskowej dzielnicy spod warstwy wilgoci wyzierały kolorem ochry i coś trzeba było zrobić z czasem i przestrzenią, w które zawędrowaliśmy. padło na czeską restaurację – w azjatyckiej stolicy robiła wystarczająco ekscentryczne wrażenie, by zajrzeć do środka, choć daj mi minutę, trzy, a znajdę ci pięć łączników między Pragą a Hanoi (i to bez posiłkowania się komunizmem). w pewnym momencie, w centrum zainteresowania znalazł się (albo sam postawił) znacznie już pijany generał. wynurzył się z mroczniejszego i ustronniejszego pomieszczenia, które zapewne miało nieoficjalny status tego dla vipów. odeskortowanie go tam, gdzie był potrzebny (lub też była to próba pacyfikacji i powstrzymania przed pójściem tam, gdzie być nie powinien – kto wie, jak bardzo tajne dokumenty zawierała czarna aktówka, z którą się nie rozstawał) powierzono parze żołnierskiej; już od jakiegoś czasu kręcili się w pobliżu niespokojnie – w końcu, z widocznym brakiem wiary w powodzenie misji, ruszyli w jego kierunku i zaczęli prowadzić ku drzwiom wyjściowym; on chwiejnym krokiem,  co chwilę poklepując protekcjonalnie żołnierkę, zdawał się być posłuszny, ale ostatecznie uznał, że nie musi słuchać jakiś gówniarzy niższych rangą,  zawrócił i ku ich rozpaczy zniknął w czeluściach vipowskiej sali – teraz już na dobre. podążyć za nim nikt nie miał odwagi, nawet sympatycznie uśmiechająca się kelnerka, która z braku innych zadań,  akurat zamiatała podłogę, popadła w bezruch, kiedy ją mijał.

deszcz nadal lał nieustannie.

walk the cat ba, czyli piechotą (morską) przez dżunglę

Jak to w życiu bywa, zatoczenie koła zajmuje trochę czasu*. W porcie znaleźliśmy/znalazł nas chłopak z łodzią, płynący tam, gdzie my chcielibyśmy (Viet Hai – inna strona wyspy), więc jeszcze piętnaście minut i ruszamy. W sam raz na poranną kawę, wypitą przy dźwiękach karaoke (godzina 8.30, a w barze obok już ktoś daje do mikrofonu, z całego serca). Co piętnaście minut, piętnaście minut wydłużało się, w międzyczasie nie pozwoliliśmy się wysłać transportem drewna z wujkiem, który chyba wujem nie był, aż w końcu, wiele minut później i cztery osoby więcej, popłynęliśmy.  Jedną z tych osób była przyjacielska Wietnamka z Hai Phong; częstowała guawą, zadawała pytania (i wysłuchiwała odpowiedzi – nieczęste zjawisko w świecie) oraz przedstawiła swojej rodzinie (mama, ciocia, brat), którą, jak się okazało, wyprowadziła na krajoznawczy spacer. Była to jej trzecia wizyta na Cat Ba w ciągu ostatnich miesięcy, ale między wierszami łatwo było wyczytać, że należy ona do osób, które nie chodzą do lasu, bezpieczniej/entuzjastyczniej czują się otoczone blokami i dla których asfaltowe łąki wielkich miast to jedyny pewny grunt pod nogami. Jej podejrzliwość względem cudów mamy – przyrody objawiła się także w pytaniu czy aby te wszystkie skały powstały naturalnie? Pierwsza odpowiedź – nooo, tak, ale raz zasiana wątpliwość zaczyna krążyć i drążyć i w głowie powstaje obraz jednolitej masy górskiej rozsadzanej dynamitem, tak, by uatrakcyjnić krajobraz. W końcu – nie do do takich szaleństw zdolny jest człowiek (a poza tym działa zasada nieprawdopodobieństwa).

428_600x402431_402x600432_402x600397_600x402390_600x402423_600x402

Zaraz na nadbrzeżu Viet Hai czekała dziewczyna u której można było wypożyczyć rowery, dzięki czemu nie musieliśmy pokonywać asfaltowych kilometrów na piechotę. Chwilowe trudności komunikacyjne zostały szczęśliwie przezwyciężone- czy można zabrać rowery stąd i zostawić przy wejściu do parku, bo tu już nie będziemy wracać? Można. A gdzie mamy je zostawić? Bungalow Wipe Nation. Jak się nazywa? Z pomocą przybyła w końcu google maps, jedyny bungalow w okolicy to Whisper of the Nature. Tak, rozpromieniła się dziewczyna, to ten – Wipe Nation.

W dżungli jak to w dżungli – liście wielkości baldachimów, które wydają falisty dźwięk, gdy się nimi zawachluje, tak ciemno, że nie dochodzi światło słoneczne (a nie, to akurat było w Ludziach na drzewach), jeden napotkany zielony wężyk, który według internetu albo był niegroźny, albo bardzo jadowity, drugi, który umknął tak szybko, że nie uchwyciło go spojrzenie aparatu, para Francuzów, którzy nawet pośród zdrewniałych lian, daleko od domu, uważają za stosowne zwracać się do obcych ludzi w swoim języku i jeszcze jeden nieszczęśnik, który zostawił skuter przy wejściu do parku, a w połowie drogi do wyjścia uświadomił sobie, że będzie musiał po niego wrócić, o ile nie chce wracać łodzią (a nie chciał) i nie zdąży tego zrobić przed zmrokiem (kto wie, może do tej pory się tam gdzieś pałęta). Jednak – oprócz nich- duże zagęszczenie roślinnością, małe ludzkością, scenografia z Predatora, ale bez niego.

457_402x600489_402x600498_600x402

Moment dezorientacji, to ten w bambusowym (a może nie) gąszczu, gdzie ścieżka rozwidlała się w dwóch kierunkach, a czasu na błądzenie nie było (nadciągała noc); podjęta decyzja okazała się jednak słuszną i  po kilku godzinach marszu opuściliśmy park, żegnani przez strażnika, który na nasz widok gwałtownie oderwał się od telewizora (łojjjjjjjtikets!!!), wybiegł ze swojej chatki i dokładnie sprawdził bilety** (okej) – jak się potem okazało – kupione kiedy indziej i do innego parku.

 

*opuścić miejscowość Cat Ba – przejść przez las – wrócić do miasta Cat Ba- taki był plan

**kupione przy wejściu do Cat Ba National Park, u pana siedzącego przy plastikowym stoliku ogrodowym (przynajmniej nie zje go wilgoć, w sumie to nic go nie pokona przez najbliższe tysiąc lat)

zaczynając od środka*: tomb raiders i nawiedzony park wodny, czyli hue i okoliczne dzielnie

*skoro Wietnam to wpisy kolejnością rosyjskiej ruletki (co się trafi, to się okaże) 

Nocny pociąg z Ninh Binh miał jechać do Hue kilkanaście godzin; ponieważ nie skorzystaliśmy z (nie do końca legalnej) oferty konduktora, by za drobną opłatą dokupić resztę przedziału, po chwili przyprowadził skandynawską parę jako naszych współpasażerów. Szwedzi jak to Szwedzi – mówili znakomitym angielskim, używając klawych phrasal verbs’ów i potocznych słówek o jakich się Polakom (a pewnie i Anglo-amerykanom) nie śniło i zmierzali całkiem na południe. Konduktor nie mógł sobie odmówić przyjemności pogłaskania jasnych włosów  (chociaż nie aż tak jasnych) żeńskiej części duetu, przy okazji tłumaczenia zasad otwierania i zamykania drzwi przedziałowych (wcale nie takie oczywiste), co dziewczyna zniosła dzielnie acz z widocznym zakłopotaniem. Potem wszyscy poszliśmy spać i obyło się bez dalszych mecyi. Przed dziesiątą wysiedliśmy w Hue.

***

Ludzie, u których nocowaliśmy, okazali się złoci (po raz kolejny i nie ostatni w Wietnamie). Pani była muzyczką i pracowała w teatrze w Zakazanym Mieście, gdzie poza tym, że grała na ekstrawaganckim instrumencie, należała do grupy badawczej, która zbiera i otacza opieką maski używane w przedstawieniach. Kiedy dwa dni później wyjeżdżaliśmy, jej mąż odwiózł nas na dworzec, ale zanim wsiedliśmy do auta, zachwyciła mini recitalem, uprzednio przygotowawszy wegańskie sajgonki na śniadanie. Serio?! Serio.

***

Hue do 1945 roku było miastem stołecznym, potem miało peszka i, chcąc nie chcąc, wzięło udział w wojnie wietnamsko-amerykańsko-wietnamskiej, dostając manto od każdej ze stron. Przewodnik Lonely Planet (Vietnam, Cambodia, Laos & the Greater Mekong) z 2009 roku, poza tym, że mówi niewiele na różne tematy, cytadelę w Hue opisuje jako zbutwiałą i sypiącą się- od tego czasu trochę się zmieniło, budynki i bramy (przynajmniej częściowo) są odrestaurowane i nie wypasa się tu już zwierząt ani nie sadzi ryżu.

908_402x600

890_600x402
miłośnicy kintsugi powinni być zachwyceni – ja byłam

904_402x600

* * *

Nowy dzień, nowe przygody, jak mówią amatorzy mocnej kawy i żadnych narkotyków. Złoci gospodarze użyczyli swoich rowerów (bo jak na Wietnamczyków przystało sami korzystali ze skuterów), z pewnym niedowierzaniem podchodząc do pomysłu odwiedzenia okolicznych grobowców królewskich (czyli przejechania w sumie kilkudziesięciu kilometrów wokół Hue). Trudno się dziwić- rowery były jakie były- z jednego wyskakiwała kierownica, drugiemu uporczywie zasysało siodełko w dół, a mechanizm korbowy jęczał dramatycznie, ale – uwaga spoiler- koniec końców – dały radę i nie padły po/na drodze. A droga była mocno niejednorodna i prowadziła najpierw do pagody Thien Mu, gdzie przypadkowo wzięliśmy udział w lekcji angielskiego w terenie i odpowiedzieliśmy na parę pytań z zakresu lubienia Wietnamu, potem przez kilka wiosek, sporo pod górę (tu łańcuch zgrzytał najgłośniej), następnie trasę szybkiego ruchu (trochę z duszą na ramieniu czy nie zgarnie nas mijana dwukrotnie policja, ale nie, spoko, nie takie rowerowe wybryki uchodzą tu na sucho), by wreszcie meandrować już nieco spokojniejszymi ścieżkami.

917_402x600
stupa przed pagodą Thien Mu

Idea grobowców rodziny Nguyen była następująca – skoro jesteśmy super cesarzami, zasługujemy na super nagrobki i zbudujemy je za wszelką cenę (np. podnosząc podatki), jeden z nas zapoczątkował taki zwyczaj, więc wypada go kontynuować. Określenie grobowiec jest dość umowne i mało pojemne, bo poza samym miejscem, gdzie władcy są pochowani (albo nie są-jak Tu Duc) rozciągają się mniejsze lub większe parki, stawy, znajdują świątynie, obowiązkowe stele z życiorysem, place z rzeźbami. Niektóre z tych kompleksów traktowane były jako druga rezydencja i zamieszkane za życia. Zainteresowanych pogłębieniem tematu odsyłam do stosownych lektur, można również zapytać BW, który zgłębił wikipedię pod kątem historii wietnamskich dynastii (przy okazji może opowiedzieć o sułtanacie Brunei oraz życiu społecznym lam (niezwykle ciekawe zwierzęta), gdyż i na te tematy posiada wikipedyczną wiedzę).

Minh Mang

928_600x402933_402x600

Khai Dinh

945_402x600946_402x600948_402x600950_600x402

Thieu Tri
1008_600x4021001_600x4021012_402x600

Tu Duc
1035_402x6001031_600x4021027_600x402

***

Last but not least, wisienka na torcie – opowieść o Ho Thuy Tien.

994_402x600

Dawno dawno temu, bo w pierwszej dekadzie XXI wieku, zbudowano park wodny, który miał stanowić wymarzoną destynację dla rodzin spragnionych rozrywki (w raczej zachodnim wydaniu). Baseny, zjeżdżalnie, akwaria z rybami, ssakami, gadami. Przez jakiś czas stanowił, ale potem przestał (przy okazji zdaje się był również przekrętem finansowym, a według niektórych po prostu miejsce jest przeklęte i stąd cała ta porażka biznesowa). Wiadomo jednak, że natura próżni nie znosi i tam, gdzie działalność ludzka przestaje psuć, wraca życie  w takiej czy innej formie (pozdrawiamy Czarnobyl) oraz drobna inicjatywa prywatna. Park w drugiej odsłonie jest o wiele bardziej zachwycający niż w pierwotnym założeniu.  Opłaciwszy „bilet wstępu” panu ochroniarzowi (którego oficjalnym zajęciem jest pilnowanie, by nikt się po tym terenie nie pałętał – NO VISITORS), kiwnąwszy potakująco głową na pouczenie „no climbing”, trafiliśmy  do urbexowego raju. Oczywiście nie sami, bo niedaleko smoka, w którego wnętrzu kryły się niegdyś akwaria, kręciły się małe biznesy (sprzedaż soku z trzciny cukrowej) oraz życie towarzyskie okolicznej (zapewne) młodzieży. Przyjezdni-przejezdni natomiast biegli czym prędzej trzaskać foty, potykając się o paski własnych lustrzanek, trzymanych w jednej dłoni, w drugiej dzierżąc telefony, a w myślach już wybierając filtr na insta, przez który przepuszczą te cuda. A cuda/ctwa okazały się niebywałe:

970_402x60095565555_600x402960_402x600958_600x402961_600x402966_600x402965_402x600978_600x402985_600x402986_600x402983_600x402984_600x402976_402x600977_402x600

Legenda miejska o aligatorach w kanalizacji znalazła tu smętne wcielenie – podobno kilka z nich zostawiono (co stało się z resztą zwierząt?) i niestety (dla nich) nie wydostały się na wolność, by siać postrach w okolicznych wioskach, ale bidowały, głodowały, raz na czas dokarmiane przez turystów i lokalsów. W końcu ktoś się zlitował i powiadomił PETĘ i przetransportowano je do rezerwatu na północy kraju. A przynajmniej taką wersję szumią internety.